Skoro do Miętusiej można teraz chodzić cały rok, a średnio chciało się nam włazić gdzieś wyżej,
postanowiliśmy
znowu odwiedzić tę jaskinię.
Podejrzewaliśmy, że nie uda się nam zajść za daleko (już od kilku dni padał deszcz),
więc w planie były Stare Partie i dojście tak daleko jak się da Głównym Korytarzem.
Najpierw jednak trzeba było znaleźć dziurę. Zimą jest nieco łatwiej - czeka się,
aż ktoś przetoruje drogę i można iść wtedy po ich śladach. :) Latem sprawa się jednak nieco komplikuje -
ścieżki niby jakieś tam w tym lesie są, ale to się nagle urywają gdzieś w krzakach,
a to drzewo leży w poprzek, a po drugiej stronie ścieżki brak, itp.
W końcu jednak dotarliśmy na polanę pod wylotem Małej Świstówki; tan skręciliśmy w prawo idąc
nieco ukosem w górę zbocza. W pewnym momencie, już prawie mijając skałki u góry,
znaleźliśmy bardzo niewyraźną ścieżką prowadzącą prosto pod górę. No i na szczęście okazało się,
że to jest ta szukana droga. Doszliśmy do dziury, a ta wyglądała zupełnie inaczej niż zimą... :)
Na kursie zimowym miałem lekki stres z przechodzeniem pierwszego zacisku w Rurze.
Tym razem jednak, poszło nawet bez zdejmowania uprzęży... - jednak żaden zacisk to to nie jest.
Potem standardowo w dół rurą, choć wydawało mi się, że była nieco krótsza...
Poręczówka do Sali pod Matką Boską, następnie Główny Korytarz.
Chcieliśmy dojść do Syfonu Zwolińskich, a potem zobaczyć, czy jest przejście do Sali bez Stropu.
Okazało się jednak, że wszystkie jeziorka i syfony połączyły się tu w jeden, bardzo słusznych rozmiarów, syfon...
Zrobiliśmy więc kilka fotek i wróciliśmy do Sali pod Matką Boską.
Tam skręciliśmy do Górnego Korytarza. Chwilę męczyliśmy się z prożkiem. Następnie jeziorko... ale mieliśmy na tę okazję ponton
(który już pływał w Syfonie Dankana).
Pompowanie poszło całkiem sprawnie (choć warto zdjąć dodatkową gumową zatyczkę!),
jednak wtedy okazało się, że powietrze schodzi już szybciej niż w Kasprowej Niżniej... :)
Ale nie na tyle szybko, żeby nie spróbować popływać!
Najpierw wsadziłem do pontonu Żonę. Do pontonu przywiązaliśmy kawałek sznurka,
co bym mógł do Marci dołączyć, gdy ona wysiądzie na drugim brzegu.
Niestety, gdy ściągałem ponton do siebie, ten się zaklinował między ścianami.
Już myślałem, że będę musiał iść po Żonę, ale wtedy Marcia wpadła na pomysł zrobienia fal
na jeziorku. To pozwoliło odblokować ponton i dalej pływanie odbyło się już bez problemów.
Za jeziorkiem jest całkiem fajnie, ale krótko - szybko doszliśmy do podnóża Wantul
(nie wygląda to bezpiecznie...). Jednak gdyby to kiedyś przekopać / odgruzować,
byłaby znacznie fajniejsza droga w głąb jaskini. A tak, czekała nas jeszcze droga w górę przez rurę...
A to z dwoma worami było średnio przyjemne. Choć jedna rzecz wypadła fajnie -
prożek w rurze, który na kursie większości sprawiał niemałe problemy,
zrobiliśmy bez najmniejszego stresu, z marszu i to z worami!
Jednak doświadczenie trochę się przydaje... :)
Z dziury wyszliśmy tuż przed zachodem Słońca. I zanim się pożywiliśmy, napiliśmy,
przebraliśmy, itd. zapadł zmierzch. No więc znalezienie ścieżek, trudnych do namierzenia za dnia,
okazało się teraz prawie niemożliwe... Co tu dużo gadać - zbłądziliśmy.
A niedalekie ryki jeleni wcale nie ułatwiały nam walki z głazami, drzewami... no, Wantulami, po prostu.
W końcu jednak przecięliśmy bardziej ewidentną ścieżkę - okazało się, że tę właściwą.
Mogliśmy tedy w miarę sprawnie zostawić rykowisko z tyłu...
Wycieczka ta o tyle była jeszcze niesamowita, że robiliśmy wszystko zgodnie z planem
(opracowanym jeszcze przed wpisem do książki wyjść). Odstępstwa były w granicach 5 minut,
zarówno jeżeli chodzi o moment wejścia do dziury, o godzinę wyjścia z niej, jak i o czas powrotu
(ważny ze względu na bardzo słaby zasięg komórek w Dolinie Miętusiej) - super!
A następnego dnia, trochę rozleniwieni, poszliśmy sobie na spacer po Dolinie Małej Łąki.
Bardzo zacna wycieczka, pogoda dopisała, a i ludzi nie było wcale tak dużo.